„High Life” Claire Denis, to opowieść o niezwykle sensualnej naturze wszechświata, bazująca na motywach rodem z science-fiction. W ujęciu francuskiej reżyserki kosmos, podobnie jak ludzkie ciało, opiera się na osobliwej zmysłowości, która nieustannie przypomina o sobie w filmie.
Claire Denis patrzy na wszechświat w prawdziwie pogańskich kategoriach. Prezentowana przez nią w „High Life” kosmogonia, szuka jego genezy nie w Wielkim Wybuchu czy nieskrępowanej sile twórczej bezimiennego absolutu, lecz raczej w dosłownych ciałach niebieskich, które swoją cielesnością kształtują wygląd nocnego nieboskłonu. Dla Denis przestrzeń kosmiczna to więc nie „ostatnie pogranicze”, jak zwykł ją nazywać zachęcający do gwiezdnych podbojów prezydent Kennedy, lecz raczej wygięte w łuk, pulsujące pierwotną energią ludzkie ciało. Oglądając „High Life” zaczynamy mieć wrażenie, że Droga Mleczna pochodzi z kobiecych piersi, krążące dookoła statku kosmicznego gwiazdy to właściwie rozedrgane plemniki krążące wokół komórki jajowej, a czarna dziura… no cóż, ją pozostawmy może bez dopowiedzenia.
Zwykle stronię od tego rodzaju „sensualnych” (lub jak powiedzą zapewne niektórzy, „seksualnych”) analogii, ale znając choćby pobieżnie twórczość francuskiej reżyserki, która filmem „High Life” debiutuje w języku angielskim, są one jak najbardziej na miejscu. Twórczyni takich dzieł jak „Czekolada” (1988), „Nénette et Boni” (1996), „Piękna praca” (1999) czy „Isabelle i mężczyźni” (2017) podejmuje w swoich filmach tematy kolonializmu, migracji oraz właśnie cielesności i seksualności. Równocześnie słynie także z bezkompromisowego podejścia do kina i odrzucania typowych, hollywoodzkich rozwiązań.
Erotyzujące spojrzenie na wszechświat podpowiada także sama fabuła filmu - wrażeniowa i ulotna, lecz ostatecznie możliwa do pełnego zrekonstruowania. „High Life” rozgrywa się na pokładzie bryłowatego statku kosmicznego, któremu daleko do monumentalnych maszyn z „Gwiezdnych Wojen”, opływowych kształtów „The Enterprise” czy smukłości zamieszkiwanego przez HALa 9000 „Discovery One”. Na pokładzie prostopadłościanu przebywa jedynie samotny mężczyzna – Monte (udręczony Robert Pattinson) – oraz urocze i wyjątkowo dobrze odżywione jak na kosmiczne warunki niemowlę. Jak znaleźli się w tym nietypowym i niegościnnym miejscu? Gdzie podziała się reszta załogi? Na odpowiedzi na te pytania, Claire Denis każe długo czekać. Zanim zostaną ujawnione, oglądamy zagadkowe retrospekcje z planety Ziemia, obserwujemy codzienne życie nietypowej kosmicznej rodziny oraz wpatrujemy się w melancholijne gwiezdne panoramy. Z czasem, wszystkie nasze pytania schodzą na dalszy plan w obliczu tego, co swego czasu działo się na statku przede wszystkim za sprawą lubieżnej lekarki (granej z powodzeniem przez Juliette Binoche), zafascynowanej możliwością pozaziemskiego rozmnażania.
„High Life” może powodować zakłopotanie i konsternację, a chwilami ociera się wręcz o filmowe kuriozum. Bywa jednak, że wychyla się także w drugą stronę, wynosząc refleksję na temat kosmosu i naszego miejsca w nim na wyżyny znane z „2001: Odysei kosmicznej” (1968) Kubricka. U Denis ciała niebieskie stają się prawdziwie cielesne, a kosmos nabiera namacalnych, fizycznych cech. Paradoksalnie jednak film skutecznie uświadamia także, że człowiek naprawdę bardzo niewiele wobec tego wszystkiego znaczy i niczym nie różni się od innych, dowolnie wybranych przykładów fauny i flory.
Kaja Łuczyńska