Image
fot. kadr z filmu

„Wydaje mi się, że każdy powinien być wierny sobie. Nie wolno słuchać ludzi, którzy stawiają się w roli wyroczni. To tak, jakbym miał się przejmować, że znakomici polscy aktorzy i profesorowie powiedzieli, że nigdy nic nie osiągnę. Stwierdziłem, że mam to gdzieś, co mówi ten mistrz, chociaż ludzie przed nim klękają.”

To twój trzeci film z Aleksandrem Pietrzakiem, licząc epizod w filmie „Ja i mój tata”. Czy spodziewałeś się, że tak się rozwinie ta współpraca?

Powiedziałem pewnego dnia Alkowi, że fajnie by było, jakbym mógł zagrać w każdej jego produkcji. Po „Mocna kawa wcale nie jest taka zła” zaczął pracę nad filmem „Ja i mój tata” i ustaliliśmy, że nie ważne jak, ale mam się w nim pojawić. Miałem więc być jednym ze statystów i przejść się po planie. Ale niestety tego dnia wypadły mi jakieś zdjęcia i nie mogłem dojechać nad morze. Alek wymyślił, że wystąpię w filmie w inny sposób. Nie powiem jak, nie chce odbierać zabawy osobom, które szukają mnie w tym filmie. Niech dalej szukają. Moja twarz jest absolutnie rozpoznawalna. Później pojawił się „Juliusz”, a teraz pracujemy przy kontynuacji „39 i pół”. Więc następna wspólna produkcja. Śmieję się, że kiedyś nakręci film, gdzie na napisach końcowych pojawi się informacja, że na podłodze leżał włos Wojciecha Mecwaldowskiego. Założyliśmy, że w każdym filmie będzie zawarta jakaś cząstka mnie. Bardzo się z tego powodu cieszę, bo to jest utalentowany, młody reżyser. A przede wszystkim cudowny człowiek.

Nie sposób nie dostrzec podobieństwa pomiędzy „Juliuszem” a „Dniem świra”.

Ja też czytając scenariusz, od razu zobaczyłem Koterskiego. Ale to nie jest język Marka. Kiedyś wracałem z nim z Gdyni i opowiadałem mu o moich przypadłościach „miauczyńskich”. O tym, że też jestem Adasiem. Też mam pewne zachowania, które są… nienormalne. Wtedy powiedział do mnie: „Wojtuś, nas są miliony”. Julek, wydaje mi się, jest jednym z tego miliona Miauczyńskich. To co ich zdecydowanie różni to język. Miauczyński jest nauczycielem, polonistą. To jest jego język i sposób w jaki się wysławia jest bardzo piękny. I tak to brzmi w ustach Marka Kondrata. Pomimo tego, że posługuje się często wulgarnym słownictwem. Gdyby tak każdy Polak pięknie mówił i tak się zachowywał, byłoby nam bardzo dziwnie funkcjonować. Na szczęście nie wszyscy są tacy. Istnieją za to odłamy. Wydaje mi się, że Julek jest właśnie takim odłamem. Jest człowiekiem bardzo poukładanym w swoim niepoukładaniu. A przez to, że sytuacje, które mu się przytrafiają zmuszają do śmiechu, a zaraz potem łez, naturalnie przychodzi skojarzenie z Koterskim. W jego filmach też widzisz abstrakcyjne sytuacje i nagle orientujesz się, że oglądasz na ekranie siebie samego. Ja też tak mam.

Film „Juliusz” porusza bardzo bolesne dla Polski tematy, takie jak: traktowanie nauczycieli, czy szowinizm. Obecnie są one mocno dyskutowane. Czy uważasz, że każdy temat można obrócić w żart?

Wydaje mi się, że nie powinniśmy się śmiać z wiary. Ponieważ wiara i bogowie, to jest coś czego nie widać. To jest coś, co każdy ma w swoim sercu, głowie i za tym idzie. Uważam, że to są kwestie, których nie powinniśmy poruszać, bo są bardzo osobiste. Nieważne, jaki to bóg. Jest to nie w porządku. Wiadomo, są ludzie, którzy traktują wiarę i religię jako tematy do śmiechu i performersu. Wiele razy była na świecie taka sytuacja, że jakaś „grupa religijna” prosiła, by nie śmiać się z ich Boga i groziła śmiercią, tym, którzy to robią. A następnego dnia, ktoś na okładkę daje obraźliwy wizerunek tego Boga. To co się dziwić, że groźba została spełniona. Ja nie mówię, że to jest dobrze. Ale mówię, że nie wypada się śmiać z religii i bogów, bo nie mamy pojęcia, co to jest. Nie należy się też śmiać z nieszczęścia ludzi, chociaż jest tu pewien margines. Ludzie nieszczęśliwi, niepełnosprawni, chcieliby czasem z siebie pożartować. Ale trzeba uważać, bo granica jest bardzo cienka.

Doszły mnie słuchy o twoim debiucie reżyserskim – „Polak”. Czy jest to opowieść o kondycji polskiego społeczeństwa?

Nie jest to absolutnie film o kondycji Polski. To jest film, który próbuje określić, czym jest rzeczywistość, która nas otacza. Rzecz dzieje się w Polsce, a główny bohater jest Polakiem. Dowiedział się o tym niedawno, ponieważ rodzice nigdy mu nie powiedzieli skąd pochodzi. Wychowywał się w Stanach. Jest to Zac Efron, który przylatuje do Polski. Do kraju, którego nie zna. I poznaje tutaj swoje alter ego, czyli Eryka Lubosa. Stara się zrozumieć siebie oraz kraj, w którym żyje. To nie jest film o Polsce. To jest film o momencie w życiu, kiedy czas ci się zatrzymuje i zadajesz sobie proste pytanie: kim ja jestem i o co w tym wszystkim chodzi?

Abstrahując od filmu, czy jest coś w tej polskiej rzeczywistości czego ty nie rozumiesz?

Nie rozumiem przekazywania pieniędzy na Kościół. Jest to instytucja, która opiera się nie na pracy, ale na powołaniu. Ksiądz nie jest pracownikiem. Warto przekazywać pieniądze choćby na nauczycieli, by mogli nas rozwijać, by mogli pomagać naszym dzieciom. I byli naprawdę zadowoleni z tego, w jakich warunkach pracują. Wolę przeznaczyć pieniądze na to, niż, żeby ktoś miał lepszy samochód albo kupił sobie fajniejszy krzyż. Bo to nie o to chodzi. Jak mówiłem, nie powinno się śmiać z wiary, ale też nie powinno się z niej robić instytucji finansowej.

A wracając do Zaca Efrona na obcym terytorium, jak wspominasz szkołę teatralną? Słyszałam, że gdy wkraczałeś w jej mury byłeś przysłowiowym „dresem”.

Ja wciąż jestem „dresem”, bo jak widzisz, przyszedłem na wywiad w dresie.

Pomijając ubranie, jak się tam czułeś jako „żółtodziób”, bez pojęcia o teatrze i o tym specyficznym środowisku?

Czułem się bardzo dziwnie. Byłem „dresem”, który nigdy nie był w szkole, nigdy nie był w teatrze. Pracowałem na budowie albo łaziłem po dyskotekach. Grałem w kosza. Jeździłem do Wrocławia do McDonalda, aby napić się coli. Stamtąd przyjechać do Płocka, by rozgazowaną pić ją wieczorem i podrywać na to laski. Miałem inny świat. Potem nagle pojawiło się aktorstwo. Zobaczyłem też ludzi wokół mnie, którzy kompletnie nie kumają jak ja się tam znalazłem. Byłem takim freakiem. Często słyszałem, że nic z tego nie będzie. Ale w środku wiedziałem czego chcę i pewnie dlatego tutaj dzisiaj siedzimy. Bo byłem przekonany, że tak to się potoczy.

Czyli brnąłeś do celu bez względu na przeszkody.

Wydaje mi się, że każdy powinien być wierny sobie. Nie wolno słuchać ludzi, którzy stawiają się w roli wyroczni. To tak, jakbym miał się przejmować, że znakomici polscy aktorzy i profesorowie powiedzieli, że nigdy nic nie osiągnę. Stwierdziłem, że w dupie mam to, co mówi ten mistrz, chociaż ludzie przed nim klękają. Bo ten pan nie ma prawa o mnie decydować. Ja nigdy nie traktowałem nikogo jak mistrza. Uważam, że to głupie, że idziesz do szkoły gdzie siedzi jakiś profesor i ty z góry wiesz, ze nigdy nie będziesz lepszy niż on. I jesteś podjarany, że masz zajęcia z tak wybitną postacią. Ja miałem to szczęście, że trafiłem do szkoły teatralnej we Wrocławiu, gdzie moi nauczyciele mówili: możecie być lepsi niż my. Muszę mieć to poczucie. O to chodzi w życiu, żeby się starać i pracować nad sobą. Ci wielcy mistrzowie, nie moi tylko moich kolegów i koleżanek, mówili, że nigdy nie będę aktorem. Albo, że nie mam predyspozycji, nie mam urody. Wymyślali rzeczy, które po prostu były śmieszne. Cztery lata później, ci sami ludzie wręczają mi nagrodę za najlepszą rolę i mówią, że świetnie się zapowiadam. Pomyślałem sobie wtedy, jak ja bym się skrzywdził, gdybym ich posłuchał cztery lata wcześniej.

Grałeś u Jerzego Skolimowskiego w filmie „11 minut”. Jak było współpracować z nim teraz, na zasadzie partnerstwa aktorskiego?

Ja bardzo cenię Jerzego nie tylko jako reżysera, aktora, ale również malarza. Mam ten zaszczyt, że jest to najmłodszy, jak się śmieję, przyjaciel jakiego mam. „11 minut” bardzo nas do siebie zbliżyło. Cieszę się bardzo, że mam koło siebie człowieka, który mnie inspiruje. Teraz mogłem się z nim spotkać też aktorsko i zagrać twarzą w twarz. O czym nigdy nawet nie marzyłem. Pracowałem z nim i wiem, że będę pracował. Ale nigdy z nim nie grałem, więc to, że miałem taką możliwość, było mega frajdą. Też stresem, ale takim stresem mobilizującym. Nie paraliżującym. Nie pomyślałem: Boże kochany czy dam radę? Moim zdaniem człowiek nie może tak myśleć, bo nigdy mu się nic nie uda.

Twoja gra w „Juliuszu”, jeśli chodzi o mimikę, jest raczej oszczędna. Czy wzorowałeś się może na Busterze Keatonie albo innym słynnym aktorze komediowym?

Nie miałem żadnego wzoru. Ja sam dla siebie jestem bardzo śmieszny. Czasem żenujący. Jeśli chodzi o wzorowanie się na kimś, to jedynie podglądałem rysowników i nauczycieli. Żeby ujęcia, gdzie rysuję, wyglądały w miarę profesjonalnie.

Jak forma stand-upu sprawdza się w filmie?

Ciężko przełożyć ją na film i dlatego, na szczęście, oprócz chłopaków ze stand-upu, przy scenariuszu pracowali filmowcy, którzy wiedzieli, jak należy to ułożyć. Wiadomo, że Abelard oraz jak się śmieję, pan Ruciński, maja naprawdę świetne poczucie humoru. Niestety nie wiedzą jak się pisze scenariusz filmowy. Do tego trzeba mieć pewne umiejętności, przeczucie. Jak wygląda obraz, w którą stronę podąży historia, jak ją zmienić, w jaki sposób ją połamać. Sześć czy siedem osób pracowało nad scenariuszem. Ja nie, bo nie tym się zajmowałem. Oczywiście, wysłuchali moich uwag i propozycji. Jednak później robiliśmy już to, co oni wymyślili. Fajnie, że była burza mózgów, a nie było nigdy żadnej wojny.

Komicy stand-upowi, Abelard Giza i Kacper Ruciński, uczestniczyli aktywnie w tym co się działo na planie filmowym?

To akurat było wkurzające, bo ja lubię mieć kontakt z reżyserem. A były dni, że miałem sześciu reżyserów na planie. Powiedziałem więc, że przepraszam, ale ja tak nie pracuje, że poszczególne osoby podchodzą i mówią jak ta scena ma wyglądać. Od tego jest reżyser. A przy współpracy z kimś tak młodym i utalentowanym jak Alek, nie ma się co martwić.

Czy dobra polska komedia musi mieć w sobie element tragedii?

My Polacy lubimy śmiać się z siebie. Chodzi o tę przypadłość, o której już wspominałem odnośnie Koterskiego. W każdym razie, bardzo ciężko spowodować by widz się śmiał, a zaraz potem płakał. To są skrajne emocje. Jak ktoś z ekranu potrafi je wywołać, to jest to duża umiejętność. Nam się to udało i z tego powodu się cieszę.

Rozmawiała: Ida Marszałek