Image
fot. kadr z filmu

Grał u Wajdy, Żuławskiego, Holland. Ostatnio magnetyzował rolą Zdzisława Beksińskiego w „Ostatniej rodzinie”. Andrzej Seweryn obchodzi jubileusz 50-lecia pracy twórczej, ale nie zamierza na tym poprzestać – jak sam przyznaje, są przed nim jeszcze niezrealizowane cele.

Joanna Barańska: Festiwal Mastercard OFF CAMERA to święto niezależnego kina. Czuje Pan już atmosferę świętowania?

Andrzej Seweryn: - Przyjechałem do Krakowa niecałą godzinę temu, ale widziałem w telewizji relacje z Festiwalu, więc pośrednio mogłem odczuć nastrój filmowego święta.

Rozmawiamy przed pokazem specjalnym filmu „Ostatnia rodzina”, więc zapytam o Zdzisława Beksińskiego. Jak długo przygotowywał się Pan do tej roli i skąd czerpał wiedzę o artyście?

- Po raz pierwszy usłyszałem o Zdzisławie Beksińskim jeszcze w trakcie studiów [w Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie – przyp. red.], opowiadała o nim profesor Zwolińska. Pokazywała nam reprodukcje jego obrazów, które już wtedy wydawały mi się fascynujące. Potem na jakiś czas straciłem twórczość pana Beksińskiego z oczu. Mieszkałem w Paryżu przez 33 lata, a nie widziałem wystawy zorganizowanej tam przez Piotra Dmochowskiego… Wróciłem do twórczości pana Beksińskiego dopiero podczas przygotowań do filmu. Na początku przeczytałem wspaniały scenariusz Roberta Bolesto, do którego wróciłem tuż przed zdjęciami. Traktowałem scenariusz jako najważniejsze źródło wiedzy. Oprócz tego miałem za sobą wiele miesięcy przygotowań: analizy scen, rozmowy z kolegami i koleżankami z planu, wizyta w Sanoku, lektura  opowiadań pana Beksińskiego i książki Magdaleny Grzebałkowskiej, przesłuchanie dziesiątek godzin nagrań audio i obejrzenie wideo. Na miesiąc przed rozpoczęciem zdjęć wróciłem ponownie do tekstu scenariusza i potem, już w trakcie zdjęć, oglądałem fragmenty nagrań z archiwum rodziny Beksińskich, by na nowo poczuć atmosferę ich domu.

Miał Pan obawy przyjmując tę rolę?

- Takie, które są zawsze, gdy przystępuję do jakiejkolwiek pracy, ale żadnych szczególnych.

Jest Pan zadowolony z postaci, którą stworzył?

- O nie! (śmiech) To, że nie mam obaw, nie znaczy, że jestem zadowolony. Ale proszę pozwolić mi zachować dla mnie ocenę mojej pracy w tym filmie.

Zapytam więc o współpracę z reżyserem, właściwie debiutantem, Janem P. Matuszyńskim. Jak pracowało się Panu z kimś, kto reprezentuje kolejne, młode pokolenie filmowców?

- Bardzo chętnie usłyszałbym odpowiedź Janka na podobne pytanie: jak mu się pracowało ze starym Sewerynem, który nie należy do jego pokolenia? Ani przez sekundę nie odczuwałem tego, że Janek jest młodszy w zawodzie ode mnie. W pracy przyjmuję postawę, że mam szefa, który decyduje o tym, jak mam pracować. A Janek jest bardzo inteligentnym twórcą, znakomicie znającym swój zawód. Ponadto pomagał nam fantastyczny scenariusz i fascynująca historia samych Beksińskich. To bardzo ważny aspekt pracy przy „Ostatniej rodzinie”: dotykaliśmy czegoś, co było tajemnicze. Nie odczuwałem różnicy wieku, ale wiedziałem, że Janek lepiej zna „młodzieżową” muzykę niż ja, to nie jest moja muzyka, ale kiedy w czasie zdjęć słuchałem nagrań, które Tomek Beksiński pokazywał ojcu, byłem nią zafascynowany. Zawdzięczam to też Dawidowi Ogrodnikowi, który opowiadał mi o twórcach tej muzyki.

Czas spędzony z Ogrodnikiem pomógł w odtwarzaniu niezwykłej więzi, która łączyła dwóch Beksińskich?

- Przez wiele miesięcy braliśmy udział w próbach, rozmawialiśmy o scenariuszu, scenach, postaciach, sposobie grania. To była wzorowa praca. Reżyser i producent umieli tak zorganizować pracę, że nie czuliśmy dyskomfortu i napięcia. Okres przygotowawczy często decyduje o samym filmie. Jeśli jest wypełniony, zdjęcia mogą się potoczyć naprawdę dobrze.

Mówimy o kinie polskim, ale jest Pan aktorem o międzynarodowej sławie. Przez wiele lat mieszkał Pan i pracował we Francji, był Pan sociétairem w paryskiej Comédie-Française. Po francusku zagrał Pan tam m.in. Molierowskiego Don Juana. Jak się dochodzi do takiego sukcesu?

- Nie chcę kokietować, ale nie używam słowa „sukces”. Wolę określenie „droga”, na  nią składają się czynniki wewnętrzne, jak i zewnętrzne: szczęście, okoliczności czy udział w filmie, przedstawieniu, występ w konkretnym kraju. Trzeba być ciągle gotowym do wzięcia ciężaru na swoje barki i kontynuowania pracy.

Jaka jest różnica między kreowaniem ról w języku polskim a francuskim?

- Żadna, poza językową. Nad tekstem francuskim muszę pracować 50 razy dłużej i intensywniej niż nad polskim. Mam też świadomość, że w różnych krajach zwracam się innej publiczności. Operuję innym językiem i używam pojęć, które zmieniają znaczenie. Na przykład terminy „lewica” i „prawica” funkcjonują we Francji zupełnie inaczej niż w Polsce. To jest wyzwanie: nauczyć się języka nie tylko zawodowego, ale i języka społecznego, używanego w życiu publicznym.

Świętuje Pan jubileusz 50-lecia pracy twórczej. Osiągnął Pan mnóstwo, ale może jest jeszcze jakiś cel, którego Pan jeszcze nie zrealizował?

- Żałuję, że Steven Spielberg nie dotrzymał słowa – obiecał mi, że będziemy razem pracować. Żałuję też, że nie wystawię we Francji „Dziadów” Mickiewicza.

rozmawiała Joanna Barańska