Image
fot. kadr z filmu

Myślę, że wszyscy w jakiś sposób walczymy z naszymi ubraniami. Niektóre lubimy, innych nie. Zaufanie komuś, kto ubiera do roli, jest bardzo ważne dla aktora. Dlatego zawsze długo buduję daną postać z osobą dla której projektuję. Próbuję wytłumaczyć, dlaczego proponuję taki, a nie inny kostium. Zdobycie zaufania jest niezwykle trudne – mówi Anna B. Sheppard, legendarna polska kostiumografka, znana z pracy przy filmach Stevena Spielberga („Lista Schindlera”) oraz Quentina Tarantino („Bękarty wojny”).

Po ponad dwudziestu pięciu latach od premiery „Lista Schindlera” wciąż kojarzy nam się z dziewczynką w czerwonym płaszczyku. To było wstrząsające. I wzmocniło przesłanie filmu. Skąd pomysł na taki zabieg?

Proces przygotowań do produkcji miał wiele etapów. Steven Spielberg chciał nakręcić film czarno-biały. Jednakże, częściowo finansujące projekt, Studio Universal nie było skłonne przystać na taki koncept. Nalegano, żeby do filmu dodać kolor. Wtedy pojawił się pomysł, aby pokolorować wszystkie elementy, które w rzeczywistości są czerwone. Ta myśl przetrwała tylko kilka tygodni. W tym samym czasie powstawał scenariusz. Spielberg i Janusz Kamiński razem ze scenarzystami doszli do wniosku, że wystarczy tylko jeden kolorowy akcent. Postanowili, że będzie to dziewczynka w czerwonym płaszczyku. Robiliśmy wiele prób kolorystycznych tej czerwieni, sprawdzaliśmy który odcień będzie najlepszy. Co ciekawe, film sfotografowany został w czerni i bieli, a kolor płaszczyka został dodany później. Historia sama w sobie jest przerażająca, a ten zabieg miał zwrócić uwagę na to, jak cierpiały dzieci w czasie wojny. Czerwony płaszczyk uczynił z tej dziewczynki główną bohaterkę filmu.

To musiało być dla niej ogromne wyzwanie.

Nie dla niej, a dla nich. To były tak naprawdę trzy dziewczynki. Dzieci mogą pracować tylko kilka godzin dziennie, a my spędzaliśmy na planie po czternaście godzin. Oczywiście, na ekranie jest widoczna twarz tylko jednej z nich. Pozostałe dwie były dublerkami, które widzieliśmy z daleka. Pod koniec widać na wozie jedynie ciało, które trafia do wspólnego grobu.

Od czasu „Listy Schindlera” czerwony kostium pojawia się w każdym pani filmie. Jest to swego rodzaju autorski podpis?

Dziewczynka w czerwonym płaszczyku stała się symbolem tego, tak ważnego dla mojej kariery i dla mnie osobiście, filmu. Postanowiłam więc, że w każdej następnej produkcji, ubiorę główną bohaterkę w czerwony kostium. W taki sposób stało się to moim znakiem rozpoznawczym. Zawsze staram się to jakoś „sprzedać”. Czasami jest bardzo ciężko, bo trzeba przekonać reżysera. Zdarza się jednak, że udaje mi się to przemycić, bez jego świadomości jak wielkie ma to dla mnie znaczenie. Śmieszne, bo zauważają to potem krytycy filmowi oraz ludzie zainteresowani filmem. W tym momencie reżyser reflektuje się, że zrobiłam to za jego plecami. (Śmiech) To jest taki drobiazg. Nikomu nie przeszkadza. Zawsze robię to w taki sposób, żeby było istotne dla akcji. Jak na przykład w „Kapitanie Ameryce”. Grana przez Hayley Atwell, Peggy Carter występuje tam tylko i wyłącznie w mundurach. W sukience widzimy ją tylko raz. W związku z tym postanowiłam, że będzie to czerwona sukienka i też nikt się nie zorientował. Reżyser zauważył to dopiero w ostatniej chwili i powiedział: „Ojej! Znowu przemyciłaś czerwoną sukienkę!”. To są takie drobne radości w czasie ciężkiej pracy.

Kostiumy są często niedocenianym elementem filmu, a przecież w wyraźny sposób uczestniczą w kreacji postaci czy też akcji. Czym kieruje się pani przy doborze kostiumu?

Przede wszystkim, zależy to od scenariusza. Ale również od osoby aktora. Myślę, że wszyscy w jakiś sposób walczymy z naszymi ubraniami. Niektóre lubimy, innych nie. Zaufanie komuś, kto ubiera do roli, jest bardzo ważne dla aktora. Dlatego zawsze długo buduję daną postać z osobą dla której projektuję. Próbuję wytłumaczyć, dlaczego proponuję taki, a nie inny kostium. Zdobycie zaufania jest niezwykle trudne. Szczególnie w przypadku kobiet. Muszę powiedzieć, że mężczyźni podchodzą do tego mniej poważnie. Natomiast przekonanie aktorki do kostiumu, szczególnie takiego, który ją obrzydzi, to koszmar. Bardzo się przed tym bronią. Chyba największą walkę jaką stoczyłam w życiu, projektując kostiumy, była ta podczas pracy nad „Czarownicą” z Angeliną Jolie. Wyobrażacie sobie ubierać Angelinę Jolie? To jest dziewięć ciągłych  miesięcy podchodów. W dodatku kiedy zaczynałam ten film, nikt nie wiedział, jak ona ma wyglądać.

Zastąpiła pani wtedy na planie innego kostiumografa?

Tak. Wcześniej pracował tam kostiumolog amerykański, który był przyjacielem reżysera. Jest on bardzo dobry w swoim fachu, ale nie potrafił porozumieć się z Angeliną. Więc ja przyszłam na zastępstwo. Zostało osiem tygodni do rozpoczęcia zdjęć i nic jeszcze nie było gotowe. A film był ogromny i wszystko co widzimy na ekranie musiało zostać zaprojektowane, uszyte, zrobione. Od biżuterii po kapelusze. Nie tylko dla Jolie, ale dla piętnastu innych aktorów. Również dla wielu statystów. W tego typu filmie, z takim budżetem, jest wymagane, żeby wszystko było oryginalne. Nie można pojechać do wypożyczalni kostiumów i coś tam wybrać. Każdy element trzeba wykonać samemu. To jest chyba największy problem. Poza tym Angelina jest bardzo inteligentną aktorką. Dużo bardziej niż ludzie myślą.

Czyli miała znaczący wpływ na ostateczny kształt filmu?

Tak. Ona ma swoje zdanie. Jest reżyserem, pisze scenariusze. W związku z tym, bardzo dba o każdy szczegół swojej postaci. Rola tytułowej „Czarownicy” była dla niej bardzo ważna. Dodatkowe utrudnienie stanowił niesamowity charakter jej kostiumów i make-upu. Jolie spędzała na planie po dwanaście godzin dziennie. W kostiumie siedziała przez trzy godziny nim pozostałe osoby zjawiały się w pracy. Nosiła protezy na policzkach, nosie. Miała na głowie rogi i takie malutkie kapelusiki, które zasłaniały jej uszy. Musiałam więc zrobić specjalne otwory, żeby mogła się porozumiewać z innymi aktorami. Wszystkie jej nakrycia głowy były bardzo ciasne. Poza tym jej oczy musiały być zielone. Z tego powodu przez cały dzień nosiła soczewki, do których nie była przyzwyczajona. To musiało być dla niej straszne. Przy tworzeniu kostiumu wykorzystaliśmy też materiały odzwierzęce: skóry, kości, a nawet zęby. Podziwiałam, że to wszystko wytrzymała. Ale każdego dnia wiało grozą.

Spośród tych wszystkich wielkich nazwisk, z którymi spotykała się pani na planie filmowym, współpracę z którym reżyserem wspomina pani najlepiej?

Z Quentinem Tarantino. Miałam z nim wspaniałą relację, która jest bardzo trudna do osiągnięcia z amerykańskim reżyserem w dużym filmie. W Stanach system ma kształt piramidy, na którą składają się liczni asystenci i producenci. Otoczka reżysera jest bardzo rozbudowana, przez to ciężko do niego dotrzeć. Zazwyczaj czas, który poświęca kostiumologowi, to ukradzione minuty.

Jak zaczęła się ta współpraca?

Quentin Tarantino robił swój pierwszy film w Europie. Na dodatek, to miał być jego pierwszy film kostiumowy. Z tego powodu bardzo zależało mu na współpracy ze mną. Ja w tym czasie byłam na planie w Namibii. Nagle zadzwonił telefon i mój agent powiedział: „Właśnie łączę cię z Quentinem Tarantino”. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Powiedział mi wtedy, że najwidoczniej ciąży nade mną klątwa filmów wojennych, która zaprowadziła mnie do jego oferty. Wtedy zaproponował mi pracę przy „Bękartach wojny”.

Czyli zgodziła się pani mimo ciągnącego się za panią fatum.

Tak. I natychmiast przestałam narzekać, że robię tylko filmy z tego okresu. Bycie częścią tej produkcji było wielkim przeżyciem. Z Quentinem miałam niezwykły, bezpośredni kontakt. Współpracowałam ze świetnymi aktorami. Na dodatek, poza planem toczyło się wspaniałe życie towarzyskie. Quentin co sobotę wynajmował inny bar, w którym wszyscy spotykaliśmy się na drinka. No i niestety mieszkał nade mną, gdzie również odbywały się imprezy. To oznaczało, że o godzinie drugiej brałam mop, stukałam w sufit i błagałam by byli troszkę ciszej. Żeby chociaż ściszyli muzykę. Zamiast tego zapraszali mnie do siebie, żebym dołączyła do zabawy. Problem w tym, że on przychodził do pracy na dziesiątą. A ja musiałam być na planie już o piątej.

 W „Bękartach wojny” mogła się pani pobawić konwencją lat 40., z której pani słynie. Czy mogłaby pani coś więcej o tym opowiedzieć?

Myślę, że wtedy byłam już odważniejsza. Poza tym, scenariusz na to pozwalał. We wszystkich filmach wojennych kostiumy są smutne, ponure i zniszczone. Bo taka jest historia. W „Bękartach wojny” rzecz działa się w Paryżu. Bohaterką była gwiazda filmowa, którą grała fantastyczna Diane Kruger. Cokolwiek się na nią założy, wygląda jak milion dolarów. Będąc eks-modelką, świetnie potrafi sprzedać kostium. Projektowałam stroje na bale, premierę filmową, więc mogłam pokazać inne lata 30. i 40. Shosanna, grana przez Mélanie Laurent, nosi czerwoną kreacją, która pochodzi właśnie z lat 30., ponieważ jej bohaterka oddziedziczyła ją po cioci. Na początku zakładano, że jej sukienka miała być małą czarną, ale ja nagle zaprojektowałam tę czerwoną. To było w czasie świąt Bożego Narodzenia. Zrobiliśmy Mélanie tylko próbne zdjęcie na tle dekoracji i pojechałam zadowolona na święta do Londynu. Nagle zadzwonił Tarantino i nalegając, bym zrobiła dziesięć tych sukienek. Bo bohaterka miała w niej umrzeć.

Zakochał się w pani czerwonej kreacji.

Tak, zakochał się. I dużo mnie to kosztowało. W czasie, kiedy nikt nie pracuje musiałam uszyć dziesięć sukienek. Ale się udało.

Jak wyglądała walka z PRL-owską rzeczywistością przy procesie tworzenia kostiumów w latach 70. i 80.?

Bardzo dobrze wspominam te czasy. Istniały wtedy jeszcze porządne wypożyczalnie. Był świetny magazyn kostiumów w Łodzi, drugi był w Warszawie, trzeci we Wrocławiu i one naprawdę funkcjonowały. Poza tym wymagania wobec mnie były mniejsze. Nie robiłam w Polsce wielkich filmów kostiumowych. Oprócz serialu „Kolumbowie”. Jednakże, to były kostiumy, które były dość proste do zrobienia. Nie tworzyłam, takich wspaniałych jak te, które można zobaczyć później w „Lalce”. Dopiero zaczynałam swoją karierę. Naprawdę nie wspominam źle tamtych lat. Wbrew pozorom zaplecze było wtedy lepsze. W tej chwili jest tragicznie. Został tylko malutki magazyn na Chełmskiej w Warszawie. Moja siostra, Magda Biedrzycka, też jest kostiumologiem, więc jestem na bieżąco z sytuacją w Polsce. Miałam nawet taki pomysł, żeby otworzyć wypożyczalnię kostiumów. Cały czas jednak pracuję i jest to niemożliwe. Poza tym, kostiumy w Polsce nie są poważnie traktowane. Są niszczone, gubione, lub przywłaszczane. A dla kogoś, kto ma wypożyczalnię, każda szmatka jest cenna. Sprawa jest raczej beznadziejna.
    
Minęła się już pani z Oscarem trzy razy, co jest już i tak ogromnym osiągnięciem. Czy chce pani zawalczyć o nagrodę?

Oczywiście. W mojej sytuacji każdy by walczył o Oscara. Zbliżam się jednak do końca mojej kariery. Robię, to co robię już prawie pięćdziesiąt lat. Kiedy zaczynałam pracować w Polsce nie marzyłam, żeby nawet zbliżyć się do nominacji. Teraz mam trzy. Każdy chciałby dostać Oscara, ale moje szanse chyba nie rosną, ale maleją. Chyba, że znajdę jakiś wspaniały projekt. Poza tym Akademia Filmowa jest bardzo dziwna. Jest w niej dużo leciwych osób, ze staromodnym spojrzeniem. Ich zdaniem film, by dostać Oscara w mojej kategorii, musi być kostiumowy i zachowawczy. To się powolutku zmienia. Na przykład Sandy Powell dostała nominację za „Faworytę”. Jej stylizacje były nieszablonową propozycją przedstawienia XVIII wieku. Moim zdaniem powalającą. Nie dostała jednak Oscara, chociaż dla mnie była faworytą. Po prostu różnie to bywa.

Jak to możliwe, że pani nie przyznali nagrody?

W moim przypadku wyszło zabawnie. Wszyscy uważali, że za „Czarownicę” mam Oscara w kieszeni. Ale Akademia popełniła błąd. Dostałam wtedy również nominację do nagrody Związku Zawodowego Kostiumologów. W tym związku kostiumolog nadzorujący otrzymuje nagrodę wraz z pierwszym asystentem. Akademia poszła za ciosem i nominowała nas obie. Dostałyśmy wiadomość o jedenastej rano, a już o czwartej po południu wycofano kandydaturę mojej asystentki. To było straszne. Okazało się, że nominowanie dwóch osób jest wbrew przepisom. Napisałam bardzo długi list do Akademii zapewniając, że nie mam nic przeciwko temu, żeby podzielić się nominacją. Tym bardziej, że pracowała ze mną już dziesięć lat. Był to wielki moment w jej karierze. Jednak Akademia uparła się, że muszą odwołać jej nominację. To pogrzebało moje szanse. Jak powstaje taki skandal, nie ma szans na Oscara. Gdybym go dostała, to moja asystentka sądziłaby ich do końca życia. Tak uciekła mi ta najważniejsza nagroda, chociaż była już na wyciągnięcie ręki. Ale nie tracę nadziei. Póki pracuję, wszystko może się zdarzyć.

Rozmawiała: Ida Marszałek