Image
fot. kadr z filmu

Jonathan Romney, krytyk filmowy związany z „The Independent”, na Mastercard OFF CAMERA zasiada w jury  Konkursu Polskich Filmów Fabularnych. Nam opowiada o tym, co jest dla niego w filmach najważniejsze, udziela wskazówek młodym twórcom i wskazuje na największe grzechy współczesnego kina.

Małgorzata Mączko: Jesteś krytykiem filmowym i członkiem jury Konkursu Polskich Filmów Fabularnych, w którym zasiadają również aktorka, reżyserka castingu oraz dyrektor programowa festiwalu w Sundance. Każdy z jurorów jest zatem przedstawicielem innego zawodu z przemysłu filmowego. Jak wasze odmienne doświadczenia wpływają na wasze opinie na temat filmów?

Jonathan Romney: Jeszcze tego nie wiem. Nie mieliśmy jeszcze okazji ze sobą porozmawiać, dopiero mamy się spotkać i naprawdę dyskutować. Uważam, że to bardzo ważne. Każdy ma odmienne podejście do tego, czym jest dla niego kino i poszczególne filmy. Wszyscy jesteśmy zaangażowani w świat filmu. Oczywiście, aktorka, reżyserka castingu, programerka i krytyk są zaangażowani w film na różne sposoby i w różnym stopniu. Wydaje mi się, że wszyscy szukamy czegoś innego. Mam jednak przeczucie, że znajdziemy wspólny język i podczas rozmów będziemy nadawać na tej samej fali.

A czego ty szukasz w kinie i w filmach konkursowych?

To trudne pytanie. Prawdę mówiąc, chyba nie szukam niczego konkretnego. Wiesz, to „coś” w filmie, co ma do ciebie trafić, samo cię odnajdzie i wtedy na to zareagujesz. Znam krytyków, którzy pewnie powiedzieliby „tak, szukam tego, tego i tego”, którzy mają własne określone wymagania. Lubię myśleć, że sam jestem dosyć otwarty na wszystkie możliwości, że nie jestem zbyt uprzedzony. Co ciekawe, czasem zdarza się, że oglądasz film reżysera, którego naprawdę nie lubisz, a później widzisz jego inne dzieło, które kompletnie zwala cię z nóg. Myślisz sobie wtedy: „wow, cieszę się, że byłem na to otwarty”. Nie przejmuję się za bardzo samą historią. Niektórzy mówią, że film musi opowiadać jakąś historię, ale mnie to nie obchodzi. Dla mnie film może być skrajnie abstrakcyjny. Może też być fascynujący ze względu na jakieś dziwne elementy, które przemawiają do ciebie w szczególny sposób. Tak jak w muzyce, gdy słyszysz konkretne harmonie lub akordy, nie wszystko musi kręcić się wokół melodii.

Jesteś również reżyserem, masz na swoim koncie trzy filmy krótkometrażowe. Opowiedz proszę więcej o swoim doświadczeniu jako filmowca.

Cóż, mam niewielkie doświadczenie. Wyreżyserowałem łącznie około 27 minut filmów. Byłem również współscenarzystą filmu pełnometrażowego, zrealizowanego przez holenderską artystkę, Fionę Tan. Praca nad tym filmem była zupełnie innym doświadczeniem, bo umożliwiałem jedynie powstanie jej wizji. Dopiero praca nad moimi trzema krótkimi metrażami była moją własną sprawą. Jeden z nich trwa minutę, drugi sześć, a trzeci dwadzieścia. Ten dwudziestominutowy opowiada poniekąd o kinie. Jest o mężczyźnie, którego nawiedza jego własny sobowtór, widziany w filmie, co jest rodzajem pastiszu Antonioniego. Zawsze interesowały mnie elementy fantastyczne, niesamowite. Zawsze kochałem też filmy o filmach, chociaż to może być akurat zawodowe zboczenie krytyka. Ale nie jestem pewien, czy filmy, które sam zrobiłem mają wiele wspólnego z filmami, które uważam za swoje ulubione.

Czy twoje doświadczenie reżyserskie wpływa na twoją pracę jako krytyka? Patrzysz na filmy inaczej, bo wiesz jak to jest być po drugiej stronie kamery?

Nie wydaje mi się, żebym patrzył na nie inaczej. Jedyna rzecz, którą sobie uświadomiłem, to jak element przypadkowości wpływa na film. Kiedy zaczynałem pisać o filmach zakładałem, że wszystko pojawia się w filmie dlatego, że ktoś to tak zaplanował. Ale im więcej czytałem, słuchałem i rozmawiałem z ludźmi, tym bardziej uświadamiałem sobie, że na ostateczny kształt filmu ma wpływ przypadek, to, że jakiś aktor okazał się lepszy od innego, albo zadziało się coś dziwnego, co zmieniło bieg filmu. Gdy Andrzej Żuławski był w trakcie realizacji filmu „Na srebrnym globie”, polski rząd wycofał zgodę na projekt, mówiąc, że jest zbyt szalony, nieodpowiedni. A reżyser zdecydował się włączyć to do filmu. I może dzięki temu powstał film bardziej fascynujący, bo ma ten dodany element, gdy Żuławski mówi „opowiem wam o scenie, która miała się tu znaleźć”. Czasem ten element przypadkowości, zrządzenie losu, sprawia, że film zbacza z wyznaczonej ścieżki.

Jaka jest największa pułapka, czyhająca na młodych filmowców, robiących swoje pełnometrażowe debiuty?

Dążenie do perfekcji. Myślę, że ogromną pokusą jest też chęć oddania hołdu swoim ulubieńcom, mistrzom, mentorom, zbytni szacunek do przeszłości. Czasem skromność jest świetnym rozwiązaniem dla debiutanckiego filmu. Z drugiej strony, czasami wspaniale jest zobaczyć kogoś debiutującego z wielką pewnością siebie, że aż myślisz „wow, jak można być tak pewnym siebie i pełnym kontroli w tak młodym wieku?”. Ale często zdarza się również, że ktoś wkłada wszystko w swój pierwszy film i potem już nie potrafi tego powtórzyć. Lubię myśleć, że naprawdę interesujące są dopiero drugie filmy. To w nich twórcy pokazują, kim naprawdę są.

Co sądzisz o filmach konkursowych? Dostrzegłeś w nich jakieś wspólne tematy, motywy?

Te filmy są od siebie bardzo różne, należą do różnych gatunków, niektóre z nich w ogóle nie są gatunkowe. Niektóre z nich mówią w jasny sposób o przeszłości, niektóre o teraźniejszości; niektóre mówią ogólnie o Europie, ale też o Polsce. Niektóre tworzą swoją własną gatunkowość. Nie wiem, czy są tam wspólne tematy, chociaż wydaje mi się, że wszystkie te filmy na swój sposób negocjują z wizją tego, czym w ogóle jest polski film. Robiąc filmy we Francji czy we Włoszech można zakładać, że wielu ludzi ma ogólne pojęcie, czym jest francuski lub włoski film. W Niemczech przez ostatnich dwadzieścia lat filmowcy na nowo tworzą pojmowanie niemieckiego kina, co prowadzi do powstawania innych, ekscytujących rozwiązań. Wydaje mi się, że ta kwestia jest ważna również w polskim kinie. Twórcy stawiają pytania, mające potwierdzić albo odnowić wyobrażenie na temat polskiego kina, zwłaszcza, że na świecie wielu ludzi nie wie do końca, jakie miałoby ono być.

Jakich trendów w kinie współczesnym najchętniej byś się pozbył, a czego chciałbyś widzieć więcej?

Chciałbym widzieć więcej oryginalności, elementu zaskoczenia. Myślę, że prawdziwym problemem w kinie współczesnym jest to, że istnieją konkretne apetyty. Publiczność chce oglądać określony rodzaj filmów, które są bardzo agresywne w tym sensie, że wypierają inne rodzaje kina, spychają je na margines, zajmując ich miejsce na wszystkich ekranach. Sam często z przyjemnością oglądam filmy superbohaterskie, ale czasem towarzyszy temu poczucie przymusu, że każdy musi mieć na ich temat wyrobioną opinię. Mówi się krytykom, żeby nie psuli ludziom przyjemności, dając im negatywne noty: „Za kogo ty się masz, próbując zepsuć odbiór reszcie z nas?”. Zawsze mam ochotę odpowiedzieć, że to nasza praca jako krytyków, żeby wskazać, że istnieje coś więcej: mamy fantastyczne kino azjatyckie, europejskie, niezależne kino amerykańskie, a nawet bardzo dobre amerykańskie filmy studyjne. Nie chcesz, żeby w menu były wiecznie te same rzeczy. Myślę, że jednym z obecnych problemów, zwłaszcza w Stanach, jest to, że wielu niezależnych twórców robi świetne filmy, mówiąc własnym głosem, a potem dowiadujesz się, że podpisali kontrakt na zrobienie filmu na podstawie komiksu i zastanawiasz się, co się z nimi później stanie. Jak Chloé Zhao, która zrobiła „Jeźdźca”. Jasne, wolałbym zobaczyć film superbohaterski wyreżyserowany przez Chloé Zhao niż przez kogoś innego, ale jednocześnie najbardziej chciałbym po prostu zobaczyć film Chloé Zhao, if you know what I mean.

Małgorzata Mączko

 

Picture author
fot. Magda Woch