Image
fot. kadr z filmu

Zabawa to nasz jedyny sposób na odczucie harmonii z życiem, a żeby być w harmonii z Bogiem, musimy być w harmonii z życiem. Autorem tych słów nie jest Silvio Berlusconi, a Lenny Belardo, znany również jako Młody Papież. Sentencja ta pasuje jednak do kolejnej postaci zasilającej portfolio Paola Sorrentina jak ulał. Ulewać się może za to widzom jego nowego filmu. „Oni” smakiem przypominają ciężkostrawny drink o źle wyważonych proporcjach.

Dolce vita! – krzyczy Sergio Morra, wchodząc na jedno z przyjęć. I rzeczywiście - zdaje się, że każde z nich mogłoby otrzymać znaczek jakości od samego reżysera „Słodkiego życia” (1960). Sceny imprez zapierają dech w piersiach, kobiety są zjawiskowo piękne, kokaina sypie się ścieżkami i wszyscy nieustannie szepczą o NIM. Gdy wreszcie się pojawia, cały świat zatrzymuje się w miejscu. I narracja też.

Paolo Sorrentino filmowy świat rzucił na kolana w 2013 roku, zdobywając Oscara za „Wielkie piękno”. Monumentalna przypowieść o utraconej młodości, szukająca sensu życia zarówno w tłustym bicie ciągu spektakularnych imprez, jak i ciszy zabytków Wiecznego Miasta, z popisową rolą Toniego Servilla. Ponadto, rozbuchana formuła Sorrentina ukojenie znalazła dwa lata temu w narracji serialowej. „Młody papież” (2016) swój sukces zawdzięcza nie tylko obłędnej charyzmie (i urodzie) Jude’a Lawa wcielającego się w tytułową postać, ale także bardzo współczesnej wizji świata, naznaczonej przy tym głęboko mistycyzmem. W obu tych projektach czuć było rękę Boga. Tutaj zastąpił go plastikowy bożek, o twarzy przeoranej operacjami i ociekającej samozadowoleniem.

Największą gwiazdą tego projektu jest oczywiście ON: Toni Servillo, znakomicie irytujący w roli Berlusconiego. Na drugim planie wrażenie robi zaś Riccardo Scamarcio, który wreszcie, miast stać się kolejnym wcieleniem czarującego amanta, mógł zabawić się nieco własnym wizerunkiem, a nawet nakreślić jego karykaturę. Z kolei wśród kobiecych bohaterek tego targowiska próżności uwagę przyciąga tragiczna postać Veronici, żony Silvia. O ironio, to nie grająca ją Elena Sofia Ricci najmocniej zapada w pamięć. Przebiła ją polska aktorka – Kasia Smutniak, która jako Kira, jedna z licznych kochanek polityka, stworzyła kreację oszczędną w środkach, a przy tym przejmująca. To chyba ją zapamiętuje się silniej jako ofiarę tej bajki, w której szczytowanie kończy się bolesnym upadkiem.

Znamienny w kontekście wymowy całości niepostrzeżenie staje się motyw małego, sztucznego wulkanu w ogródku Silvia. Przez te sto pięćdziesiąt jeden minut seansu kilkakrotnie będzie mowa o konieczności jego uruchomienia, co i rusz usłyszymy też zapewnienia o niezwykłości tego zjawiska. W kulminacyjnym momencie odpalenia wulkanu nikt nie towarzyszy głównemu bohaterowi, a i szumnie zapowiadana atrakcja dosłownie spala na panewce. I o tym również mówi „Oni” – o oczekiwaniu na coś, co i tak nie nadejdzie. Niestety, nasuwa się smutne pytanie, czy ta refleksja nie podsumowuje także samego filmu Sorrentino. Filmu, który jest fantastycznie nakręcony, aktorsko spełniony i imponująco zainscenizowany, ale który także wyraźnie rości sobie prawo do tytułu arcydzieła naszych czasów. Filozoficzna bańka nadmuchana przez włoskiego wizjonera rośnie z każdą kolejną sceną, by w końcu bezpardonowo prysnąć w finale.

Tytułowi „oni” w ostatniej scenie z rządzących przeistaczają się w rządzonych, oszukanych przez tych pierwszych. A co z tymi przed ekranem? Można tu gdybać, że rozczarowanie efektem końcowym wynika z faktu oglądania okrojonej wersji, jaka trafiła do światowej dystrybucji. Wycięte (przez samego reżysera) kilkadziesiąt minut z pewnością uspójniłoby tę historię, ale czy dostatecznie uszlachetniło? Są w „Loro” wielkie momenty – jak sięgająca emocjonalnym napięciem zeniitu scena kłótni Silvia z żoną, jak cudownie hipisowska impreza nad basenem z podkładem MDMA, jak finałowy rajd kamery po twarzach robotników. Wszystko to przesłania jednak balon próżności, nadmuchany nie tylko przez klauna włoskiej sceny rządowej.

„Oni” Sorrentina właściwie nie wnoszą nic nowego do i tak nadmiernie rozbudowanego już dzisiaj dyskursu politycznego. Otrzymujemy kolejną karykaturę przywódcy kraju, który nawet nie kryje się ze swoim prostactwem i stylem życia skomponowanym z nut przemielonych przez italo disco. Czyni z tego powód do dumy, co z pewnością jest swego rodzaju fenomenem, możliwym chyba tylko we Włoszech. Nie chcę bynajmniej uciekać się do zbyt łatwej refleksji, że by w pełni pojąć, co „Loro” mieli na myśli, niezbędna jest śródziemnomorska mentalność. Imponującemu jak zwykle sztafażowi autora „Młodości” (2016) tym razem bliżej jest po prostu do szantażu.

Niezmiennie widać u Paola Sorrentina predylekcję do bycia kolejnym tuzem włoskiej kinematografii. Reżyser „Wielkiego piękna” łączy w sobie obrazoburczość Pasoliniego, blichtr Felliniego i dostojność Viscontiego. Pozostaje przy tym sobą – poetą kalejdoskopowej współczesności, umiejętnie łączącym stare i nowe. Tym bardziej przykre to doświadczenie, gdy zamiast obiecanego wizualnego bunga-bunga dostaje się ostatecznie bang-bang, obuchem w skroń. No, io non mi aspettavo proprio questo.

Monika Żelazko