Image
fot. kadr z filmu

W jednej ze scen nowego filmu Felixa Van Groeningena nastoletni Nic rozpaczliwie wykrzykuje swemu zatroskanemu ojcu w twarz, że woli być pod wpływem narkotyków, że to jego wybór, że chce takim być. Ta kwestia może wydawać się przewrotnym powtórzeniem słów Lady Bird z oscarowego debiutu Grety Gerwig: „Co, jeśli to jest najlepsza wersja mnie?”. Cóż, nie taki ten chłopak piękny, jak go malują!

Felix Van Groeningen już raz bez ogródek udowodnił, że wie, jak poruszyć struny w sercach nawet największych twardzieli na widowni. „W kręgu miłości” (2012) to dwie godziny czystego cierpienia, przeżywanego wespół z bohaterami produkcji. Są nimi Elise i Didier, od lat tworzący zgrany duet. Choroba ich małej córeczki wystawia ten związek na najtrudniejszą z prób, w której kartą przetargową staje się miłość. Potem Van Groeningen nakręcił jeszcze „Belgice” (2016), przypowieść o dwóch braciach rockandrollowcach, którym zamarzyło się zarobić na gorączce sobotniej nocy. Szybko okazało się, że prowadzenie tytułowego klubu brzmieć będzie dla nich raczej jak Highway to Hell niż Stairway to Heaven. W kontekście tych dwóch dzieł, wydawałoby się, że Belg umie wyciskać łzy i snuć dramatyczne historie. Co zatem w „Beautiful Boy” poszło nie tak, że najczęstsza reakcją fizjologiczną u widza w trakcie tego seansu jest nie płacz, a ziewanie?

Zawiódł przede wszystkim scenariusz, który Van Groeningen napisał wspólnie z Luke’iem Daviesem na podstawie książki Davida Sheffa – „Cudowny chłopiec. Mój uzależniony syn”. Wszystkie karty zostają odkryte dosłownie po kilku, może kilkunastu pierwszych minutach filmu – i to raczej mu nie pomaga. Co więcej, portrety obu bohaterów, jak na opowieść przede wszystkim o relacji ojca i syna, są nakreślone zbyt płytko. Sprowadzenie tej podobno głębokiej więzi do kilku roześmianych reminiscencji z przeszłości i paru trudnych rozmów z teraźniejszości to zwyczajnie za mało.

Czar, jaki wraz ze swą kruczą burzą loków rozsiewa Timothée Chalamet, tym razem gdzieś się zagubił. Co prawda, złoty chłopak Hollywoodu ponownie zaliczył bardzo dobry występ, ale brak mu tej iskry, która zewsząd wywoływała zachwyty po jego roli w „Tamtych dniach, tamtych nocach” (2017). Można by rzec, że gra on tu zupełnie inną postać - zgaszonego, zmęczonego życiem i stawianymi bez przerwy oczekiwaniami nastolatka, który popada w wyniszczające uzależnienie. Chalamet bardziej przekonująco wypadł u Guadagnino właśnie, gdzie też poszukiwał przecież swojej tożsamości. Tam udało mu się nadać swojej postaci tragiczny rys – w „Beautiful Boy” musimy uwierzyć mu na słowo.

Zdecydowanie bardziej warty uwagi jest tu występ Steve’a Carella, który ostatecznie przestał już chyba funkcjonować jako wiecznie roześmiany, genialny komik. W nowym filmie belgijskiego reżysera stworzył dojrzały portret załamanego ojca, który rozpaczliwie próbuje wydobyć własnego syna z oparów nałogu. Stara się zrozumieć jego uzależnienie od podstaw, z - właściwą wykonywanemu zawodowi - dziennikarską werwą. Z racji swojej profesji, doskonale wie, że research to podstawa – gotowy jest więc nawet spróbować tego, czym truje się jego syn. O ile świat byłby lepszy, gdyby każdy młody narkoman spotykał się z taką wyrozumiałą, zaangażowaną postawą ze strony rodziciela.

Niekłamaną wartością „Beautiful Boy” jest to, że Felixowi Van Groeningowi udało się stworzyć opowieść nie tyle o samym nałogu, ale o współuzależnieniu. Zmieścił bowiem w swoim filmie całe spektrum tego, co zawsze w takich historiach dzieje się na drugim planie. U Belga nieustannie scala się on z tym pierwszym. Pokazał też, że filmowe życiorysy narkomanów można opowiadać przy użyciu zupełnie innego zestawu środków niż brudne strzykawki i obskurne meliny. Niestety, scenariusz nie pomaga tym rajskim sceneriom – ostatecznie wszystko wydaje się zbyt słoneczne, zbyt słodkie, zbyt unurzane w amerykańskim lukrze. Chciałabym więc móc docenić ten alternatywny sposób portretowania problemu narkomanii, ale nic nie poradzę na to, że po seansie „Beautiful Boy” wciąż wolę wysiadać na stacji Dworzec Zoo.

Monika Żelazko