Wsiadając na pokład z bohaterami ,,41 dni nadziei", od początku mamy świadomość, że większość czasu spędzimy dryfując na otwartym morzu, skazani na towarzystwo owej dwójki. Niestety, z winy twórców, szybko może dopaść nas pragnienie zejścia na ląd.
Trudno o lepszy samograj niż człowiek lub kilkoro ludzi uwięzionych na statku, jachcie bądź tratwie wśród wielkiej wody. Czy wzorem Toma Hanksa zmagają się z hordą piratów, czy też walczą z psychopatą albo nawet usiłują zaprzyjaźnić się z tygrysem jak Pi w filmie Anga Lee, napięcie jest - a przynajmniej być powinno - gwarantowane. Wie o tym Baltasar Kormákur, który w ostatnich latach obrał kurs na filmowy survival, kręcąc ,,Na głębinie” (2012) i ,,Everest” (2015). Po górskiej wycieczce Islandczyk powraca na morze, znów opierając swój film na prawdziwych wydarzeniach, które Tami Ashcraft spisała w książce zatytułowanej ,,Tragedia na morzu”.
Choć historia wydarzyła się w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, Tami, główna bohaterka, jest postacią żywcem wyjętą z naszych czasów, w których młodzi ludzie, zniechęceni eksploatacyjną turystyką, coraz częściej wybierają powolną podróż donikąd, a pracownicy korporacji rzucają etat, by przemierzyć glob wzdłuż i wszerz, ,,szukając siebie". Imająca się dorywczych prac niepokorna dusza, dociera do brzegów Tahiti, zupełnie nie mając planu na dalszą podróż. Wędrówka to jej życie - zamiast odhaczać kolejne punkty na mapie, woli poddać się losowi, podążając tam, gdzie akurat płynie załoga jachtu, która zgodziła się zabrać ją na pokład w zamian za gotowanie i pomoc w jego utrzymaniu. Siebie może nie znajduje, lecz uczucie - owszem. Spotkanie Richarda stanowi zaczątek kolejnej przygody; po zaledwie kilku dniach znajomości, para postanawia wyruszyć we wspólny rejs. Decydując się na przemierzenie Pacyfiku, nie zdają sobie sprawy, że z dala od lądu przyjdzie się im zmierzyć z jednym z największych huraganów w historii. Richard, doświadczony żeglarz ulega poważnemu wypadkowi, który na dobre go unieruchamia, co sprawia, że Tami, niemalże zupełnie pozbawiona marynarskiej wiedzy, musi radzić sobie sama.
W sekwencji otwierającej film Tami budzi się w kajucie tonącego jachtu, do połowy wypełnionej wodą. Podejmując grę w otwarte karty, reżyser wzbudza w widzu podejrzenie, że scenariusz skupi się na walce z ludzkimi słabościami i zagłębi się w mechanizmy przetrwania, eksplorując meandry psychiki człowieka, który stoi w obliczu śmierci pośrodku oceanu. Jednak Baltasar Kormákur po macoszemu rozprawia się ze spisanymi w formie książkowej wspomnieniami Tami, dramat dryfujących szatkując na szereg scenek przeplatanych równie krótkimi retrospekcjami - zbyt szczątkowymi, by rozwinąć kulisy miłosnej relacji, chociaż temu mają przecież służyć.
Wybór narracji epizodycznej zupełnie rujnuje napięcie - siłę napędową wszystkich filmów o przetrwaniu, kosztem rozwlekłych scen z życia przedmałżeńskiego, które, choć chwilami zachwycają zdjęciami natury i życia na egzotycznych wyspach, nie pogłębiają naszej wiedzy o relacji Tami i Richarda. Nie pomaga mielizna dialogowa, na której miejscami osiada scenariusz, sprowadzając konwersacje bohaterów do poziomu sitcomu. Kwestii Richarda - ze szczególnym uwzględnieniem tej z kwiatem miłości - nie byłby w stanie uratować najwyższy kunszt aktorski, nawet jeśli scenarzyści bronią się, próbując wziąć je w nawias, w chwili, gdy Tami żartuje z ,,króla kiczu". Shailene Woodley, której rola ma o ciut większy potencjał, stara się jak może, i to właśnie jej gra, poza znakomitymi, miejscami przyprawiającymi o chorobę morską zdjęciami Roberta Richardsona, jest najjaśniejszym punktem ,,41 dni nadziei" - zwłaszcza w momentach, gdy nie mówi, a walczy z żywiołem i zrujnowaną łodzią.
To też dzięki Shailene, która brzdąkając na gitarze podśpiewuje utwór na pokrzepienie serc, na chwilę milknie towarzysząca większości scen pompatyczna muzyka, ustępując miejsca odgłosom oceanu. Bo w tę ciszę towarzyszącą dryfowaniu pragniemy się wsłuchać, o czym, nomen omen, powinien wiedzieć sam Kormakur, rodowity wyspiarz. To dziwne, że przez większość czasu trwania filmu odbiera nam tę przyjemność, która przecież znacznie potęguje wrażenie bycia ,,tam”. Trudno nie ulec wrażeniu, że ów iście hollywoodzki muzyczny przepych to kolejna, po dialogach, próba załatania ubogiego scenariusza. Podobnie jest z fabularną przewrotką, która jednak, mimo wszystko, dodaje filmowi wartości, bo w końcu prawdziwie wzrusza, jak zresztą cały trzeci akt. Wieńczący go świetnie dobrany utwór Toma Waitsa, ,,Picture in the frame” daje przebłysk tego, z jak dużym filmowym potencjałem mieliśmy do czynienia. Niestety, później czekają nas już tylko napisy.
Magdalena Narewska
fot. kadr z filmu "Adrift"