Osiągający mistrzowski poziom subtelności melodramat versus grubo ciosane feel-good movie. „Gdyby ulica Beale umiała mówić”, najnowszy film Barry’ego Jenkinsa, twórcy „Moonlight”, w znacznej mierze opowiada o tym samym problemie co święcący triumfy „Green Book”. Ale to jak to robi, to już zupełnie inna historia.
W pierwszej sekwencji filmu Jenkinsa para głównych bohaterów snuje się ulicami wielkiego miasta niczym u czołowych modernistów kina. Młodzi nigdzie się nie śpieszą, są pochłonięci własnym towarzystwem, wyraźnie nie chcą przerywać magicznych chwil spędzanych razem. Jednakże reżyser nie daje widzowi wpaść w znany ze slow cinema trans i brutalnie przerzuca go z mistycznej harmonii kochanków w pełną problemów i przeciwności losu rzeczywistość, gdzie procesy sądowe ciągną się w nieskończoność, a teściowa nie akceptuje wybranki swojego syna. „Gdyby ulica Beale…” osiąga szczyty subtelności by zaraz potem, ze zdwojoną siłą, rzucić się w wir pełnej konfliktów codzienności.
Intrygujące jest porównanie filmu Jenkinsa, będącego adaptacją powieści Jamesa Baldwina pod tym samym tytułem, z obecnym jeszcze na polskich ekranach „Green Bookiem”. Upraszczając sprawę, obie produkcje opowiadają właściwie o tym samym: rasowych nierównościach w Stanach Zjednoczonych. O ile jednak film Farelly’ego to niezwykle przystępny, a tym samym mocno redukcjonistyczny feel-good movie, po którym każdy czuje się trochę lepszym człowiekiem, o tyle „Gdyby ulica Beale…” to dzieło znacznie subtelniejsze i skomplikowane emocjonalnie, które jedynie podpowiada sposób na łagodzenie cierpień.
Ogromną różnicę między filmami widać na przykładzie protagonistów. Główny bohater „Green Booka”, wybitny pianista Don Shirley, jest człowiekiem zawieszonym między rasami i światami. Ponadprzeciętne umiejętności czynią go godnym społecznego awansu, przyjaźni i szacunku wszystkich wokół. Jego wyrafinowanie i wielki muzyczny talent ciągną go do świata białej elity, ale kolor skóry, upodabniający do mieszkańców Bronksu czy Brooklynu ściąga w dół, do rzeczywistości, w której ciężko się pracuje, a pieniędzy często nie starcza do pierwszego. Dr Don Shirley, a także grający go z wielkim wdziękiem Mahershala Ali, idą ścieżką wydeptaną już niemal pół wieku temu przez Sidneya Poitiera, czarnoskórego gwiazdora znanego m.in. z „Zgadnij, kto przyjdzie na obiad” czy „W upadną noc” (oba 1967), który wcielał się często w postacie Afroamerykanów usilnie dowodzących za sprawą edukacji, słownictwa, manier czy stroju, gotowość do rozbicia szklanego sufitu i wkroczenia do świata białych.
U Jenkinsa nie trzeba być wirtuozem, by stać się wartym przyjaźni, miłości i szacunku – tu każdy jest równy, każdy z tego samego poziomu przegląda się w oku kamery, nawet jeśli niektórym bezpodstawnie wydaje się, że stoją ponad prawem. Głównymi bohaterami „Gdyby ulica Beale…” jest dwoje młodych, naiwnych i zapatrzonych w sobie ludzi, dla których nie jest ważne nic, oprócz wzajemnej miłości. Tish (KiKi Layne) zachodzi w ciążę z przebywającym w więzieniu Fonny’m (Stephen James), a ich związek, choć pełen uczucia, jest wystawiany na próbę przez liczne komplikacje jakim podlega sprawa chłopaka. Mimo trudności, Tish i Fonny świata poza sobą nie widzą o czym przekonuje nas także James Laxton, autor zdjęć do filmu. Młodzi są stawiani w centrum kadru, kamera skupia się na ich rozanielonych spojrzeniach, a wszystko wokół traci na znaczeniu, zamazuje się i blaknie. Każdy, kto był kiedyś szaleńczo zakochany, doskonale rozumie, jaki rodzaj wrażenia Laxton pragnie przekazać. Wtóruje mu w tym poniekąd także Barry Jenkins, który do swojego filmu zatrudnił zarówno nieopatrzone młode twarze (odtwórcy głównych ról: debiutantka KiKi Layne i występujący w serialu „Homecoming” Stephen James), jak i wielkie gwiazdy (np. Diego Luna, Pedro Pascal, Dave Franco, Ed Skrein), które zostały zepchnięte na dalszy plan i zredukowane do rangi postaci epizodycznych.
Reżyser (będący równocześnie autorem scenariusza) przeplata teraźniejszą historię z obrazami z przeszłości. Za pomocą delikatnych impresji i drobnych epizodów przedstawia kulisy związku młodej pary, który naturalnie wyewoluował z dziecięcych zabaw, przyjaźni oraz wspólnego spędzania wolnego czasu. Melodramatyczne tony nigdy nie opuszczają „Gdyby ulica Beale…”, lecz splatają się w uścisku z niesprawiedliwym systemem, pozwalającym na pozbawienie wolności wyłącznie z powodu koloru skóry. Choć zabrzmi to trywialnie, twórca „Moonlight” w swoim nowym filmie skutecznie przekonuje, że to właśnie miłość jest motorem napędowym całego dobra w świecie, to z niej wynikają wszystkie mniejsze i większe akty życzliwości. Zdaniem Jenkinsa do miłości nie trzeba jednak dążyć, ani jej desperacko szukać. Tkwi ona w każdym z nas, a cała sztuka polega na tym, by w tym paskudnym, niesprawiedliwym świecie jej nie stracić. Parafrazując klasyka: kochajmy się, a wszystko stanie się bardziej znośne.
Kaja Łuczyńska