Tarantino w „Pewnego razu… w Hollywood” jednym krótkim epizodem i Damianem Lewisem przywrócił go światu. Steve McQueen, dziś nieco zapomniany, był absolutną gwiazdą kina lat 60. i 70. To on dyktował warunki producentom i reżyserom, kasując najwyższe stawki. Teraz jego biografia ma szansę przynieść spore zyski kolejnym pokoleniom filmowców.
Literacką inspiracją dla zapowiadanej ekranowej biografii ma być książka Marshalla Terrilla - „Steve McQueen: The Life and Legend of a Hollywood Icon”. Dzieło Terilla od dawna cieszyło sie zainteresowaniem ze strony X Muzy. Pisarz zbierał materiały niezbędne do jej powstania przez blisko dekadę. Scenariusz wpadł w ręce między innymi Jamesa Graya („Kochankowie”, 2008) oraz Stevena Soderbergha („Seks, kłamstwa i kasety video”, 1989), ostatecznie jednak nie wiadomo, kto stanie za kamerą. Nie ma także potwierdzonych informacji co do tego, kto stanie przed nią. Na razie do roli legendarnego aktora typowani są Ryan Gosling, Channing Tatum i Jeremy Renner.
Co ciekawe, ekranowa kariera samego McQueena rozpędziła się na dobre po występie w teen horrorze „Blob, zabójca z kosmosu” (1958) oraz w telewizyjnym serialu „Poszukiwany: żywy lub martwy” (1958-61). Te „niepoważne” formaty zaowocowały rolą w ikonicznym dziś westernie „Siedmiu wspaniałych” (1960). Kto by pomyślał, że opowieść o nastolatkach uciekających przed tajemniczą, różową mazią z kosmosu może stanowić wrota do hollywoodzkiej kariery!
Steve McQueen zawsze grywał tzw. „antybohaterów”, u których przeważały raczej cechy negatywne, kłócące się z postawą heroiczną. Predestynowała go do tego nienaganna, zazwyczaj pochmurna aparycja (choć potrafił olśnić też uśmiechem, kiedy trzeba) i szorstkie obycie. McQueen był „facetem z zasadami”, który nigdy nie splamił się chodzeniem w garniturze. Grani przez niego mężczyźni buntują się i szukają wolności, mało mówią, więcej robią. Taki jest Cooler King z kultowej „Wielkiej ucieczki” (1963), taki jest tytułowy detektyw Frank z „Bullitta”(1968), taki jest Henri z „Papillona” (1973).
Poza filmowym zawodem, McQueen posiadał także licencję kaskadera i pilota, kochał ponadto wyścigi samochodowe. O mało zresztą przez tę pasję nie zbankrutował – w 1971. roku wyprodukował własny film „Le Mans”. I choć dziś uchodzi on za jeden z najwierniejszych portretów tego środowiska, wówczas okazał się klapą finansową.
McQueen lubił życie na krawędzi i nieraz zaglądał śmierci w oczy, nie tylko zza kierownicy rozpędzonego bolidu. Trafił bowiem na niechlubną listę seryjnego zabójcy, Charlesa Mansona, odpowiedzialnego za zabójstwo Sharon Tate i masakrę w willi Polańskiego. Gdy dowiedział się o tym, zaczął na stałe nosić ze sobą broń. Największego twardziela kina lat 70. zabiły jednak bardziej przyziemne czynniki aniżeli amerykańska sekta. McQueen przez prawie całe swoje życie palił papierosy w niebotycznych ilościach. Ponadto, w tamtych czasach wyścigi samochodowe były obarczone sporym ryzykiem nie tylko ze względu na nieodłączne zamiłowanie do zawrotnej prędkości. Kombinezony zakładane przez kierowców bowiem moczono bowiem w azbeście, który w przypadku zapłonu pojazdu ratował życie. Niestety, w dalszej perspektywie już je odbierał. W 1979 roku wykryto u McQueena nowotwór płuc. Niedługo potem wyjechał do Meksyku, by tam poddać się eksperymentalnej terapii leczniczej. Nie przyniosła ona skutków i aktor zmarł w wieku 50. lat w Ciudad Juarez.
Monika Żelazko