„Ludzie jak są razem mogą odczuwać poczucie dotknięcia czegoś boskiego. Czy są na spotkaniu z przyjaciółmi, czy z rodziną, czy w związku to jest rodzaj pewnej wspólnej duchowości. A doświadczenie wspólnoty jest doświadczeniem religijnym samo w sobie”. Jan Komasa, reżyser filmu „Boże ciało” opowiada o duchowości, potrzebie wspólnoty i szumie wokół Oscarów.
Julia Smoleń: „Boże ciało” jest inspirowane prawdziwymi wydarzeniami. Jak dotarliście do tej historii?
Jan Komasa: Sam tego nie zrobiłem, to Mateusz Pancewicz dotarł do tej historii. On się fascynował przypadkami fałszywych księży od 18 roku życia i już wtedy zaczął to pisać. Zajęło mu to kilka lat. W końcu spotkał Krzyśka Raka, który jest producentem i scenarzystą. Krzysiek pokierował Mateusza i dzięki temu powstała jego pierwsza wersja scenariusza. Ja tak naprawdę zapoznałem się już z gotowym materiałem. Dałem sporo swoich uwag i wróciło to do mnie po dwóch miesiącach. To było super przeczytać tekst, który jest fajnym filmem, a poza tym dowiedzieć się, że ktoś tak dobrze zareagował na moje uwagi, co w pracy reżyserskiej jest najtrudniejsze, żeby w fajny sposób współpracować ze sobą. Myślę, że to jest w ogóle najtrudniejsze – znaleźć odpowiedni zespół. Ja wcześniej nie znałem Mateusza i oczywiście chciałem to zmienić. Poznałem go i od razu na pierwszym spotkaniu zaproponowałem mu napisanie mojego drugiego filmu. Czuję, że znalazłem odpowiednią osobę.
Temat filmu spontanicznie zbiegł się z okresem, w którym potrzebujemy rozmowy na temat religii i duchowości, czy była to zaplanowana akcja?
My to zaczynaliśmy w 2016 roku, a Mateusz zaczął to pisać 9 lat temu, więc to jeszcze nie było tematem. Sama historia była fascynująca. Dostałem to trzy lata temu, a „Kler”, czy dokument Sekielskiego wyszły w tym i w zeszłym roku. My już dawno byliśmy po zdjęciach. To się zadziało spontanicznie. To trochę idzie parami, ale myślę, że chodzi o to, że filmowcy wyczuwają jakie tematy będą ciekawe, chwytliwe, a potem dopiero się to dzieje. To tak jakby szósty zmysł. Twórcy wyczuwają, że dany temat zaraz będzie na świeczniku. Ale nie przypuszczaliśmy, że film spotka się z tak szeroką dyskusją i zainteresowaniem. Historia okazała się nie tyle uniwersalna, ale bardzo świeża. Kiedy to czytałem w 2016 roku czułem, że to będzie naprawdę coś. To nie jest anegdota o księdzu, który się przebiera, a film z naprawdę ciekawą i skomplikowaną strukturą.
Podczas oglądania filmu myślałam, że Kościół w wyobrażeniu głównego bohatera jest Kościołem, do którego mogłabym należeć. Zastanawiałam się, czy rozmawialiście z księżmi na temat „Bożego ciała”. Co oni mówili na temat tych nieco niekonwencjonalnych praktyk przedstawionych w filmie?
Ja mam takiego przyjaciela księdza, z którym znamy się od lat. Przyjaźnimy się. Udzielał mi i mojej żonie ślubu, chrzcił moje dzieci… Jest to naprawdę świetny facet. I to właśnie Wojtek mi pomógł w tej sprawie. Albo ksiądz Marek Grygiel, inny ksiądz, który był dla mnie niesamowitym odkryciem. Ale on jest w parafii w Los Angeles, jest dużo bardziej otwarty. To są ludzie o bardzo otwartych głowach. Wszystkie te tematy związane z prowadzeniem mszy odbywały się pod okiem Grygiela, który nam pomagał, a wcześniej był właśnie ksiądz Wojtek, który zaprosił Bartka do siebie na parafię, żeby odprawić przed nim taką fikcyjną mszę, żeby on wiedział jak się powinno ją prowadzić. To nie jest prosta sprawa. To jest konkretny splot zdarzeń, ceremonia. Myślę też, że ten Kościół przedstawiony w filmie przez naszego bohatera jest bardziej protestancki, ostatnio coraz bardziej popularny. Ludzie zaczynają szukać, ja mam nawet kilku znajomych, którzy weszli do Kościoła protestanckiego. Kościół w „Bożym ciele” jest ciekawy, spontaniczny, pozbawiony tej pompy, ale przez to leczący tych ludzi.
Twój poprzedni film, „Miasto 44” całkowicie się różni od „Bożego ciała”. „Miasto 44” to wielka, szeroka narracja, a tutaj mamy bardzo kameralną historię. Wolisz takie mniejsze opowieści?
Chyba nie mam szczególnych preferencji. Bardzo dobrze się czuję w szerszej inscenizacji. Lubię takie kino, w którym mogę się pobawić sposobem opowiadania, użyć estetyki kiczu, teledysku i zmieszać to z poważnym tematem. Taki poważny temat zetknięty z estetyką kiczu zawsze wywołuje szok. Na mnie to działa stymulująco, lubię takie prowokacyjne kino i uwielbiam też takich twórców.
Ale kiczu w „Bożym ciele” nie było. A przecież religia stanowi jego centrum…
To jest ciekawe, rzeczywiście. Ale ja postanowiłem się pozbawić tych świecidełek. Są ludzie, którzy potrzebują tej duchowości do czegoś bardzo ważnego. Duchowość może uleczyć ludzi z ich traum poprzez takie terapeutyczne podejście. Samo doświadczenie wspólnoty jest dla mnie doświadczeniem religijnym. Ludzie jak są razem mogą odczuwać poczucie dotknięcia czegoś boskiego. Czy są na spotkaniu z przyjaciółmi, czy z rodziną, czy w związku to jest rodzaj pewnej wspólnej duchowości. A doświadczenie wspólnoty jest doświadczeniem religijnym samo w sobie. Prowokacyjność tego scenariusza polega na tym, że doświadczenie wspólnotowe w jakiś sposób tworzy religię, a nie religia tworzy wspólnotę. Religia ją organizuje, ale to wspólnota wytwarza spomiędzy spotkań, motywacji i emocji to co jest siłą – pewnym rodzajem energii, przez który ludzie czują się we wspólnocie dobrze.
Ta wspólnota w filmie nie ma się najlepiej. Mimo tego, do wszystkich bohaterów podeszliście z niesamowitą empatią. To był zamierzony cel – żeby dać każdemu szansę? Nie dzielić na białe i czarne?
Tak, to jest przecież dużo ciekawsze. Mi zawsze zależy, żeby ludzie byli wielowymiarowi, ciężcy do scharakteryzowania. Tak jak w życiu. W kinie jest łatwo uczynić kogoś czarnym charakterem, pozbawić go obrony. W życiu to się zazwyczaj nie zdarza. Nawet jak myślimy o najgorszych zbrodniarzach, natychmiast zaczynamy tego człowieka analizować – jak on się czuje, co przeżywa. Charles Manson na przykład… Co było w nim takiego, że ktoś zdecydował się z nim wziąć ślub? To nie mógł być człowiek zły do szpiku kości. Jeżeli w kinie czyni się kogoś w pełni dobrym albo w pełni złym to jest to pewne wypaczenie z rzeczywistości… W rzeczywistości nie ma bieli i nie ma czerni. Są wszystkie odcienie szarości.
Sukcesów „Bożego ciała” już jest dużo. Czy dla ciebie te festiwale, nagrody są pewną nadzieją, że polskie, autorskie kino może się jakoś obronić? Że będzie można je dalej tworzyć i na nim zarabiać?
Na razie tak. Chociaż uważam, że wciąż jest go za mało. Łatwo dostać pieniądze na pewne filmy, na przykład filmy historyczne. Jest na nie zapotrzebowanie, ale niekoniecznie społeczne, co pokazują wyniki z ostatnich weekendów… To nie jest, że ludzie tak bardzo potrzebują kina historycznego teraz. Ale ludzie też nie potrzebowali takiego filmu jak „Boże ciało”. Nie marzyli o nim, nie zabijali się, żeby on powstał… To jestem ja, który czuję, że ludzie będą tego potrzebować, więc robię to, by im to dać. Ale mimo wszystko jest tak, że uważam, że potrzebujemy odważnej rozmowy w kinie i w sztuce. Im jest to odważniejsza rozmowa na ważne tematy tym szybciej widz się dołączy do rozmowy.
A ta informacja na temat tego, że „Boże ciało” jest polskim kandydatem do Oscara…? Ekscytujesz się, czy po prostu dalej robisz swoje?
Robię filmy, robię swoje. Tym bardziej, że już kolejny film mam tak naprawdę skończony. Premiera będzie w styczniu lub w lutym. Jest taki moment, w którym po prostu nadarzają się okazje i chyba nie powinno się spędzać za dużo czasu promując jeden film. Reżyser powinien pokazać film, porozmawiać o nim, ale spędzać rok na promocji filmu to jest zdecydowanie za długo. Kiedy wszystko pędzi, na świecie powstaje tyle tysięcy filmów… Nie chcę tracić czasu. Mam już następne projekty i to aż tak bardzo nie pozwala mi myśleć o tych nagrodach. Ale Oscary to jest akurat inny temat. Dostaliśmy dużo dodatkowych pieniędzy na promocje filmu. Dlatego teraz będziemy się starać dotrzeć do członków Akademii, pokazać im ten film. Chcemy ten czas wykorzystać jak najlepiej. Jest to część bardzo trudnej pracy.
Rozmawiała: Julia Smoleń