Nie czuję się komfortowo, oglądając horrory, bo czarni zawsze giną pierwsi – wyznał Jordan Peele w jednym z wywiadów. Zdaje się, że reżyser znalazł doskonały sposób na poradzenie sobie z tą traumą: zaczął sam kręcić filmy grozy, w których czarnoskóry jest zarówno protagonista, jak i spore grono pozostałych bohaterów. Po nagrodzonym Oscarem za najlepszy scenariusz oryginalny „Uciekaj!” (2017), przyszłą pora na kolejny rasowy (w podwójnym tego słowa znaczeniu) horror - „To my”.
Jordan Peele umie straszyć – to już pewne. Jego dotychczasowe dwa dzieła to mocne społeczne satyry odświeżające gatunek horroru, nasączone przy tym solidną dawką przemocy, której towarzyszy świetny zmysł komediowy. W „Us” znów zastawił na widza misternie zbudowaną pułapkę paranoi, tkana jednak tym razem na rejestrach home invasion. Z pozoru zwyczajna rodzina, małżeństwo z dwójką dzieci, spędza wakacje w domku przy plaży. Pewnej nocy odwiedzają ich nieproszeni goście, którzy bynajmniej nie wpadli na herbatkę, a żeby obłędowi stało się zadość – wyglądają zupełnie tak samo jak gospodarze wieczoru. Czas na Funny Games z własnymi cieniami!
Peele dość długo bawi się (z?) widzami, rozgrywając partię śmiertelnie niebezpiecznego pokera pewną ręką. Najpierw umiejętnie manipuluje przestrzenią lunaparku, by potem zarzucić nas różnymi niepokojącymi motywami - strachem na wróble z ręką ociekającą krwią, koszulką z wizerunkiem Michaela Jacksona wyciętego ze słynnego teledysku „Thriller” czy wszędobylskimi siglami „Jeremiasz 11:11”, objawiającymi się nawet na elektronicznym zegarze. No i są jeszcze one – króliki. Mając w pamięci niedawny seans „Faworyty” (2018) Yorgosa Lanthimosa, można by odnieść wrażenie, że te zwierzęta aspirują do miana nowego ekranowego fetyszu współczesnych reżyserów kina autorskiego. Peele jest w tym zresztą całkiem konsekwentny – „Uciekaj!” rozpoczynało się uroczym, ale i złowieszczym utworem „Run Rabbit” w tle, w „To my” napisy początkowe prezentowane są na ścianie złożonej z klatek pełnych królików. Reżyser głośno przyznaje się do swoistej fascynacji nimi: Nie boję się ich, lecz uważam je za straszne. Wydają się bardzo milutkie, ale jednocześnie są socjopatyczne i jest coś przerażającego w sposobie, w jaki na ciebie patrzą. Można już chyba zatem oficjalnie stwierdzić, że owe puchate zwierzęta staną się znakiem rozpoznawczym w pełnej grozy rekwizytorni twórcy.
„Us” wydaje się tracić impet po zaledwie pół godzinie seansu, kiedy kluczenie po tropach najwyraźniej się skończyło i pozornie wszystkie karty zostały wyłożone. Widz może więc szykować się już tylko na krwawą jatkę do końca seansu. Nic bardziej mylnego! Reżyser wykazuje się nie lada błyskotliwością, ale i brawurą w prezentowaniu na ekranie kolejnych dziwaczności. Również i tym razem nie brakuje komediowych akcentów, które – mimo chyba cięższego ładunku opowieści – występują tu nawet częściej niż w „Uciekaj!”. Zapasy ojca rodziny z własnym sobowtórem na łódce to czysty popis slapsticku. Abyśmy jednak nie zapomnieli, że na naszych oczach toczy się właśnie walka o życie, znalazło się także miejsce na mnóstwo czarnego już humoru i przekonujących jump scare’ów.
Peele nie byłby sobą, gdyby nie zawarł problematyki rasowej w swoim kolejnym dziele. W „To my” podejmuje ją co prawda znacznie subtelniej niż w swoim debiucie, ale raz wbity kij w mrowisko tym razem przewierca je na wylot. „We are Americans!”, rzucone w odpowiedzi na prozaiczne „Who are you?” - buńczucznie, z dozą oburzenia wręcz - przez lustrzane alter ego głównej bohaterki, jest jak policzek wymierzony białym obywatelom Stanów Zjednoczonych. Ustami Lupity Nyong’o Peele przypomina o nietykalnej kwestii tożsamości Afroamerykanów, która należy wyłącznie do nich i tylko oni sami mają prawo ją kształtować. Jak rzecz ma się w praktyce, skutecznie przedstawia teatr cieni rozgrywany nieprzerwanie w podziemiach wesołego miasteczka. Mimo iż wśród sobowtórów nie brakuje także białych ludzi, trudno w tej antyutopijnej satyrze nie dopatrywać się głębszych znaczeń i niemal zero-jedynkowych odniesień do sytuacji czarnoskórych mieszkańców Ameryki, mogących być właśnie co najwyżej cieniem swoich odpowiedników żyjących w innym, lepszym świecie.
W „Us” przeglądają się zatem wyrazisty, autorski portret i gatunkowe klisze horroru naraz. Ten mariaż czyni Jordana Peele’go podobnego samemu Quentinowi Tarantino. „To my”, poza znakomicie wyreżyserowaną historią, robi wrażenie przede wszystkim dzięki fantastycznym podwójnym kreacjom aktorskim. Lupita Nyong’o w obu wcieleniach Adelaide’y Wilson, przechodzi - nomen omen – samą siebie. Doskonała jest w swym epizodzie również Elisabeth Moss - z imponującym efektem połączyła postać blondynki rodem z „Seksu w wielkim mieście” i jej przerażające alter ego z obłędem w oczach. Aurę grozy skutecznie budują zdjęcia Mike’a Gioulakisa, który swój nieprzeciętny warsztat wyszlifował już na planie dwóch fenomenalnych dzieł Davida Roberta Mitchella - najpierw „Coś za mną chodzi” (2014), a potem „Tajemnic Silver Lake” (2018). Muzyka Michaela Abelsa zaś to wisienka na wielowarstwowym torcie „Us” – pulsująca napięciem, kiedy trzeba, ale i rozluźniająca nerwy, by za chwilę znienacka przeszyć widza na wskroś lękiem, precyzyjnie niczym ostrze złotych nożyczek.
Jakby tego wszystkiego było jeszcze komuś mało, w ostatnich minutach seansu dowiadujemy się, że oglądaliśmy mind-game film. Jak podkreśla bowiem Peele w jednym z wywiadów: Strach przed sobowtórem jest strachem przed samym sobą, przed tym, co kryje się w środku. Pamiętajcie o tym, kiedy będziecie spoglądać na swoje odbicie w lustrze.
Monika Żelazko